Anfarius
MG
Dołączył: 28 Lip 2007
Posty: 430
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Wolna Republika Tornado
|
Wysłany: Śro 0:01, 04 Lut 2009 Temat postu: Sto lat po kolejnym Chrystusie |
|
Prolog
Sąd Ostateczny
Pewnego dnia dwa miliardy ludzi wyparowało, wszyscy w tym samym momencie. Dziwnym było to, że wszyscy ci ludzie byli chrześcijanami. Każdy ochrzczony człowiek zniknął. Wszystko to przez jednego mężczyznę. Na imię mu było Chrystus.
W roku 2017 przypuszczalna liczba chrześcijan wynosiła około jednej trzeciej populacji całej ludzkości. Mimo tak potężnej liczby wyznawców wiara w Jezusa Chrystusa chyliła się ku upadkowi. I wtedy, właśnie wtedy, pod wpływem niepokojących wydarzeń, Boży syn narodził się po raz wtóry. Data jego dokładnych urodzin nie jest znana ponieważ każdego, który mógł być tego świadkiem, dawno już nie ma. Wiadomo jednak, że mniej więcej trzydzieści lat później pewien człowiek obwołał się Jezusem Chrystusem. Chciał nawrócić wszystkich, którzy przyjęli chrzest. Nic się nie stało, a człowieka bez tożsamości, samozwańczego Chrystusa Kościół skazał na śmierć. W rok później wrócił, w pełnym, niebiańskim świetle, z orszakiem odzianych w zbroje aniołów. I zabrał to, co do niego należało. Dokonała się przepowiednia, dokonał się Sąd Ostateczny. Taki był koniec pierwszej połowy XXI wieku, ostatniego wieku naszej ery.
Teraz mamy sto lat po Sądzie Ostatecznym, minął właśnie pierwszy wiek po kolejnym Chrystusie. To, co tu czytacie, to moje wspomnienia ze świata, w którym wszyscy mają nadzieję, że ich Bóg przyjdzie także i po nich.
Rozdział 1
Na północ, południe, wschód i zachód!
Pierwszym, co stało się po odejściu chrześcijan była ogólnoświatowa anarchia. Bogactwa, jakie te dwa miliardy ludzi pozostawiło w obu Amerykach i Europie przyciągały wszystkich. I tak rozpoczęła się wielka migracja. Państwa przestały istnieć, a ludzie zaczęli migrować na bogatsze tereny. Europe Zachodnią i Środkową szybko zajęli Żydzi i Muzułmanie, tereny niegdyś należące do Rosji przeszły w ręce ludzi z Indii. Chińczycy i Japończycy przemierzyli Pacyfik by zająć Amerykę Północną, natomiast część plemion i państw Afrykańskich, jako jedynych nieogarniętych anarchią, przeniosła się do Ameryki Południowej. Dopiero po kilku latach ludzie zorientowali się, że mimo wszystko Chrystus nie zostawił Ziemi samej sobie. Wręcz przeciwnie, postanowił ją zniszczyć. Anioły podczas swojego krótkiego pobytu na Ziemii zatruły ją, spowodowały, że bydło ginęło, a rośliny nie chciały rosnąć. Europa jako pierwsza zmieniała się w szare pustkowia, pełne popiołu i dymu. To samo zaczęło się dziać w obu Amerykach, a w kolejnych latach ogarnęło całą ziemię. Po tych wydarzeniach ludzi przekonali się, że chrześcijanie otrzymali łaskę będąc zabierani stąd. Zostaliśmy tylko my, my, nad którymi Bóg nie chciał się zlitować. Skazał nas na zagładę. Skazał na zagładę Matkę Ziemię. Widać jednak, że po tylu latach obcowania z nami, nie przekonał się, jak bardzo jesteśmy uparci. Przetrwamy, aż do końca. Aż do momentu, gdy ostatni jadalny plon tej planety zniknie. Do tego czasu, przynajmniej jeden człowiek przetrwa. Pokażemy, że zasługujemy na łaskę. Oto moje wspomnienia ze smutnej agonii ludzkości.
Malachiasz zamknął oprawiony w skórę dziennik formatu A4 i schował go, a także prawie już wypisany ołówek do starej, zniszczonej torby podróżnej. Przetarł gogle, na których już zdążył osiąść pył. Mężczyzna wstał z dużego kamienia i spojrzał w górę, w stronę, jak przypuszczał, słońca, którego nie widział ze względu na czarne, smogowe chmury. Krajobraz wokół niego utrzymywał się w nieprzyjemnych, brudnych kolorach. Jałowa ziemia, czarne chmury, gołe drzewa i ruiny domów. Jedna taka ruina, pozbawiona już dachu przez pędzący z zachodu wiatr, znajdowała się tuż za Malachiaszem. To właśnie w stronę jej drzwi, a właściwie tylko dziury w ścianie, kierował się mężczyzna.
Piwnice budynku nie wyglądały lepiej niż reszta, ale było tam w miarę ciepło a przywiewany przez wiatr pył nie przeszkadzał. Przy ognisku na środku piwnicy siedziało kilka osób, ubranych podobnie jak Malachiasz, w szare, brązowe i czarne płaszcze, skórzane spodnie, ewentualnie jeansy i obwieszonych ze wszystkich stron jedzeniem i bronią. Jedna z osób, mężczyzna w podeszłym wieku zwrócił się w stronę Malachiasza:
- Jak tam twój pamiętnik? Na pewno dużo ludzi zdoła go przeczytać – zaśmiał się, a reszta kompani zawtórowała mu. Malachiasz nic nie odpowiedział tylko siadł w pustym miejscu wokół ogniska.
- Strasznie wieje, jeszcze nie możemy iść – powiedział dopiero po chwili.
- To słychać nawet stąd, to tak jakby oczywiste – odparł ten sam mężczyzna. I rzeczywiście, wiatr można było z łatwością dosłyszeć.
- Gdzie tak w ogóle jesteśmy, i kiedy pojawi się jakieś miasto? - spytał inny osobnik, w pełni okryty w brudne, szare szmaty.
- Znajdujemy się mniej więcej trzy dni drogi od Paryża. Niestety, w Paryżu możemy nie znaleźć tego, czego się spodziewamy. Na początku Paryż był bardzo popularnym miejscem migracji – odpowiedział starzec, widać przewodnik grupy.
- W takim razie, gdzie idziemy? - spytał Malachiasz ze zrezygnowaniem wpatrując się w taniec płomieni.
- W góry, tam, gdzie nikomu nie chciałoby się iść, jak myślę.
- Yhm... dobry pomysł – burknął Malachiasz.
- Słuchaj, smark... - zaczął starzec, jednak przerwał mu ktoś z zespołu, krzycząc.
- Cicho, słyszycie?
- Co? - spytali wszyscy.
- Strzały...
- Przygotować się! Malachiasz, na tył idź z tą swoją strzelbą. City, Curry, do przodu, przy drzwiach. Neth, Morr pośrodku, obok mnie! - krzyknął starzec.
O, nie... znowu... - jęknął ten nazwany City-m.
Rozdział 2
Wśród popiołu i pyłu... życie.
„Gdy zaraza obiegła cały świat, ludzie zapomnieli o dzielących ich przepaściach etnicznych, językowych czy religijnych. Prawdę mówiąc większość ludzi po zobaczeniu potęgi Chrystusa nie wierzyła już w nic. W większych miastach, a przynajmniej tym, co po tychże miastach zostało, ludzie zaczęli się zbierać na nowo. W Europie takimi miastami są Berlin, Paryż, Madryt i Rzym. O Wielkiej Brytanii nikt nic nie słyszał, a przynajmniej ja nie posiadam informacji na jej temat. Razem z moją kompanią, w której skład, nawiasem mówiąc, wchodzą Żydzi, Muzułmanie i jeden Japończyk, zmierzamy do Paryża, czy, według naszego przewodnika, do niewykorzystanych jeszcze zapasów w górach. Co jakiś czas zdarza się, że napadną nas ludzie którzy postanowili żerować na innych, inaczej mówiąc – bandyci. W takich starciach tracimy zazwyczaj maksymalnie jedną osobę. Bandyci to ludzie zdesperowani, nie potrafiący za dobrze posługiwać się bronią palną, o zmyśle taktycznym nie wspominając”
Malachiasz obdarł z cennych rzeczy kolejnego trupa. Mężczyzna, bliski pięćdziesiątki miał podziurawiony korpus. Dało się jednak uratować jego broń, pistolet maszynowy UZI i kilka magazynków. Zero jedzenia. Reszta pobojowiska wyglądała podobnie. Kilkanaście trupów leżało na ziemi w miejscu w którym padli. Wiatr dalej wiał potwornie, część drużyny dokończyła przeszukiwanie zwłok i wróciła do swojej kryjówki. Krzyki można było usłyszeć nawet na zewnątrz.
Na dole widać już było dokładnie, co się stało. W bladym świetle lampy siedział City, Japończyk, wcześniej cały zawinięty w szmaty, teraz półnagi. Tors i prawą nogę miał umazaną we krwi. Na udzie i gdzieś w okolicach trzeciego żebra widać było dwa czarne ślady. Obok, pod ścianą siedział staruszek, brudny, spocony, z zakrwawionymi rękami. Na otwartej dłoni trzymał dwie kule dziewięciomilimetrowe. City jęczał nadal, jednak staruszka widać nie obchodziło to za bardzo. Także reszta grupy zdawała się nie zwracać na to uwagi.
- Kto wygrał? - spytał z podnieceniem młody Żyd, Morr – ja zabiłem trzech. Jednemu tak zmasakrowałem mordkę że... ach! - wykrzyknął i podniósł zaciśniętą pięść w geście triumfu.
- Ja mam pięciu – odparł ze zrezygnowaniem Malachiasz – dwóch przy wejściu, trzech na otwartym polu. Jakbym miał się chwalić, jednemu rozwaliłem czaszkę kamieniem. Efektowne – Morr ze smutkiem spuścił wzrok.
- Dobra, Malachiaszu, możesz sobie wziąć tego UZI-ka, wiemy jak się lubujesz w dziewiątkach – powiedział gdzieś z rogu Curry.
- Panowie, jutro wyruszamy... musimy, bez względu na wiatr – starzec już nieco ochłonął i był zdolny mówić.
- Zgoda – zakrzyknęli wszyscy.
Nazajutrz Malachiasz obudził się jak zwykle pierwszy. Dopiero świtało, takie uczucie przynajmniej miał Malachiasz patrząc na kolor chmur. Jak zwykle przysiadł na największym głazie i zaczął pisać. Tego ranka napisał jednak tylko jedno zdanie.
„...Czyżbyśmy zapomnieli, czymże jest współczucie i zrozumienie?...”
Rozdział 3
Sztuka Przetrwania
„Przetrwać w dzisiejszych czasach mogą tylko ci, którym dobrze znane są wszelakie trudy i poświęcenie. Po pierwsze, na postojach zawsze nosimy przynajmniej połowę ekwipunku zawsze przy sobie. Dlaczego? W razie kłopotów, ucieczki, zostawisz tylko połowę dobytku, a więc będziesz miał większą szansę na przetrwanie. Po drugie, grupa poniżej pięciu osób to nie grupa. To mięso. Po trzecie jedzenie zawsze jest ważniejsze od amunicji lub broni, do czasu przynajmniej, aż broń lub amunicja może zostać z zyskiem wymieniona na jedzenie. Po czwarte, litość zniknęła wraz z Chrystusem i aniołami. Jeśli chcesz żyć, nie możesz zawahać się ani sekundy. Piąta i ostatnia zasada mówi, że najlepszy wróg to martwy wróg. Ale tego chyba nikomu nie trzeba w dzisiejszych czasach mówić...”
Malachiasz założył oba plecaki i przewiesił przez ramię torbę. Omiótł wzrokiem piwnice po raz kolejny by upewnić się, czy nic nie zostało. Oprócz dużej ilości kurzu i krwi na podłodze nic nie było. Mężczyzna wyszedł na zewnątrz gdzie ujrzał gotowych do drogi towarzyszy. Przewodnik, Sammy, jako najstarszy niósł najmniej, ale był też odpowiedzialny za wszystkie ruchy zespołu i jako pierwszy mógł odpowiedzieć ogniem. Curry i Neth, oboje muzułmanie, nieśli, oprócz plecaków, City-iego, który leżał na skleconej byle jak lektyce. Morr siedział na Malachiaszowym głazie, jak go już wszyscy zaczęli nazywać, gdyż Malachiasz siadał na nim każdego ranka. Sammy stał najdalej, rozglądając się po okolicy.
- Możemy ruszać? - spytał po chwili.
- Oczywiście, ruszajmy – odpowiedzieli wszyscy.
Po tylu dniach odpoczynku podróż wydawała im się na powrót czymś nowym i piekielnie trudnym. Szybko jednak przypomnieli sobie, jak radzić z tak dużym obciążeniem i trudnym terenem. Zazwyczaj cała drużyna idzie w milczeniu, tylko od czasu do czasu Morr, jako najmłodszy i najbardziej narwany człowiek, powie coś chcąc ożywić atmosferę. Tym razem podszedł do Malachiasza i zagaił szeptem.
- Hej, jesteś Żydem, prawda? Tak, jak ja? - spytał nachylając głowę pokrytą długimi, czarnymi włosami w stronę Malachiasza.
- Tak, myślę, że jesteśmy. Nasi przodkowie byli Żydami, a więc i my nimi jesteśmy, prawda? - odparł pytaniem na pytanie.
- No tak, ale rozumiesz. Żydzi, z tego co mi wiadomo nie zaakceptowali Chrystusa jako mesjasza, i dalej na niego czekali. A teraz? Przecież każdy zna tą historie. Jezus zszedł z nieba, nawet nie spadł, zszedł. Czy to nie znaczy, że on jest mesjaszem? Czy nie oznacza to, że Żydzi się mylili? Czy nie oznacza to, że Żydzi upadli? Że już nie ma takiego wyznania? - Morr wyraźnie się nakręcił i zaczął mówić trochę głośniej.
- Bardzo możliwe, że masz rację. Jednak czy właśnie na tym nie opiera się wiara? Myślę, że jeśli jest jeszcze na tej planecie jakiś prawdziwie wierzący Żyd, on dalej nie uznał Chrystusa za mesjasza, a za przeciwnika, z którym Bóg musi się uporać. I czeka dalej na tego swojego mesjasza, na tego, którego przewidział Stary Testament.
- Stary Testament zapowiedział Jezusa Chrystusa. Dawno minęły czasy, które pasowałyby do biblijnych przepowiedni. Wyobrażasz sobie Bożego syna dzierżącego w dłoni nie kielich i chleb, lecz broń i amunicję?
- I to właśnie pytanie było przyczyną tak wielu sporów między Żydami a chrześcijanami.
- Proszę, odpowiedz na pytanie.
- Tak, takie coś byłoby całkiem możliwe.
Noc spędzili w kolejnych ruinach, tym razem nie stojących wolno, a będących częścią jakiegoś miasta.
„...Może Żydzi mieli zawsze rację? Może ten prawdziwy mesjasz mógłby nas teraz wybawić? Jezus miał wybawić tylko naród wybrany. Czy człowiek, który wybawi całą ludzkość nie będzie lepszy? Czy nie będzie lepszą wersją Chrystusa? Jeśli tak jest, tenże mesjasz powinien się pojawić... właśnie teraz...”
Rozdział 4
O problemach ludzi wielkich i małych
„Za parę dni dostaniemy się do Paryża. Jeszcze nigdy w całym naszym życiu żaden z nas, poza staruszkiem, nie był wśród tak dużej liczby ludzi. To potworne wyobrazić sobie tysiąc osób w jednym miejscu. Taka liczba jest przytłaczająca. Staruszek mówi, że nie możemy tam zabawić za długo i jak najszybciej wybierać się w stronę gór. Prawdę mówiąc zaczynam się zastanawiać, czy to aby na pewno dobra droga. Czy góry są naprawdę aż tak niedostępne, że ukryte wśród nich miasta będą dalej zaopatrzone? Z drugiej strony, jeśli są tak niedostępne, jak się tam dostaniemy? Trzeba to będzie przedyskutować... w grupie. Spokoju mi nie daje także jeszcze jedna sprawa. Po rozmowie z Morr-em miałem czas na refleksje. Teraz, parę dni po tym zajściu myślę sobie, że naprawdę tak jak przodkowie, jestem Żydem. Wizja mesjasza, który mógłby wybawić nas wszystkich, napawa mnie nadzieją. Jakiś czas temu pisałem o powolnej agonii ludzkości. A jeśli to Bóg po raz kolejny wystawia nas na próbę? A może przysłał Chrystusa po raz kolejny tylko po to, by móc sprawdzić ludzi i ich wiarę? A może pierwsze przyjście Chrystusa też miało jakiś cel? Czytałem Biblię jako całość, razem z Nowym Testamentem i prawdę mówiąc w naukach Chrystusa można się doszukać naprawdę ciekawych i potrzebnych wskazówek. Minęło sto lat od Chrystusa. Gdzie jest mesjasz? Jak długo musiał czekać naród wybrany na Chrystusa? Jak długo będziemy czekać na tego prawdziwego? A może się mylę, może jest to tylko wymysł mojej chorej wyobraźni? Nie... wierzę, jestem Żydem... wierzę, a więc jest to prawda... mam nadzieję...”
Wszyscy zaczęli się zbierać gdy tylko ciemność ustąpiła lekkiemu, świetlistemu promieniu. Wyruszyli dalej, w stronę Paryża. Kolejny dzień, kolejna noc przy ognisku. Ciężko spać na pustkowiach. Na szczęście, a może i nieszczęście teraz dużo łatwiej o jakąś inną grupę, także zmierzającą do Paryża, i także potrzebującą jedzenia. Tego ranka spotkali kolejną taką grupę. Pierwszy zauważył ich Malachiasz, który co jakiś czas obserwował krajobraz ze swojego celownika optycznego.
- Dziewięciu, dobrze uzbrojeni. Chyba nie opłaca się wchodzić im w drogę... za wzgórze – zadecydował staruszek po bliższych oględzinach z jakichś zarośli.
City nadal nie czuł się za dobrze. Nawet gorzej, według diagnozy staruszka było z nim coraz gorzej. W końcu do rozpoznania wysokiej gorączki i zobaczenia silnego pocenia się nie trzeba mieć nawet podstawowej wiedzy medycznej, której staruszkowi po prawdzie także brakowało. Poza zasięgiem jego uszu mówiło się już o porzuceniu Japończyka.
- Ale wtedy zostanie nas tylko pięciu. Nie wydaje wam się, ze to już za mało? Podczas wędrówki straciliśmy już siedem osób, nie możemy sobie pozwolić na kolejną ofiarę – protestował Malachiasz na kolejnym, nocnym postoju.
- Targając go mamy jeszcze mniejszą szansę na obronę, niż gdyby nas było o niego mniej. Poza tym na co on się nam teraz zda? W Paryżu uzupełnimy braki w załodze – zaczął się wykłócać Curry, starszy i dużo roślejszy muzułmanin, a przynajmniej o muzułmańskich korzeniach.
- Ale czy to niesprawiedliwe? Przecież to nie jego wina, prawda? Nie możemy chyba spisywać na straty kompana? - lekko jąkał się Morr.
- Jeśli będziesz tak myślał, długo nie pożyjesz – przerwał mu chłodno Malachiasz.
- Skróćmy mu cierpienie. Zabijmy go, tak będzie lepiej dla nas i dla niego. On przeżyje może jeszcze kilak dni... w cierpieniu, prawda, dziadku? - Curry zwrócił się w stronę przewodnika.
- Muszę się zgodzić z Curry-m – odparł staruszek Sammy.
- Jak chcecie, myślę jednak, że jest to błąd. Gdyby wyzdrowiał, to zawsze o jedną parę rąk więcej. W dodatku sprawdzonych w walce i znanych już nam.
- Malachiaszu, mówisz, jakby City był tylko towarem na wystawie. Proszę, nie zapomnij, że City to człowiek, taki jak Ty czy ja. Zabijanie ludzi jest złe bez względu na powód. A jeśli powodem jest własna wygoda, tym bardziej jest to zachowanie karygodne – odezwał się wreszcie milczący Neth, tak samo jak Curry, muzułmanin. Jednak w przeciwieństwie do Curry-ego nie tylko z korzeni.
- Nie zgodzę się z tobą. City, dopóki nie będzie w pełni sprawny jest towarem na półce. Neth, co proponujesz w takim układzie? - odparł z niekrytym oburzeniem Malachiasz.
- Zabierzmy go do Paryża, może tam uda się go postawić na nogi. Takie jest moje zdanie
- Patrząc na to z takiej strony zgadzam się z Neth-em i po części z Malachiaszem – wtrącił Sammy.
- Przegłosowane. Morr, co Ty o tym myślisz? - spytał najmłodszego członka Malachiasz.
- Zostawiłem decyzję wam, lepiej się znacie na rzeczy. Jednak skoro już pytanie powiem, że zgadzam się z Neth-em.
- W takim razie wszystko ustalone... idziemy dalej – podsumował Sammy.
W tym samym czasie Japończyk obudził się. Nikt nie słyszał jego całonocnej agoni. Nad ranem znaleziono go, bez ducha.
„Po naszej wczorajszej dyskusji stało się coś nieoczekiwanego. City zmarł z bólu. W takim razie nasz problem jest rozwiązany. Niestety, nie mogę powiedzieć, ze sprawy poszły po mojej myśli. W każdym razie gdyby City żył, i był sprawny, bylibyśmy trudniejszym celem dla kogokolwiek. Jeśli miałbym coś powiedzieć o City-m... był wspaniałym wojownikiem, mimo młodego wieku... mądrym. Będzie mi go brakowało. Mimo tego, że był tylko towarem na półce. Jak każdy z nas...”
Rozdział 5
Kraina Wiecznych Łowów
„Ciało City-iego znalazł Morr, który jako pierwszy poszedł sprawdzić, co z nim. Po wstępnych oględzinach staruszek powiedział, że Japończyk cierpiał przez całą noc. Nikt z nas nic nie słyszał. Dla pewności poszukaliśmy jakichkolwiek ran. Oprócz dwóch dziur po kulach nic nie znaleźliśmy. Staruszek kazał wykopać grób. Natychmiast po wykonaniu pracy przystąpiliśmy do rytuału”
Kurhan z kamieni prezentował się całkiem przyzwoicie. Pod nim, i pod około dziesięciocentymetrową warstwą ziemi znajdowało się ciało. Cała grupa zebrała się dookoła kurhanu.
Może ktoś miałby coś do powiedzenia? - spytał Morr nieśmiało.
Spoczywaj w pokoju – powiedział szybko, jakby specjalnie niedbale Malachiasz – chyba wystarczy, prawda? - prawie wszyscy przytaknęli. Tylko Neth spuścił głowę. Gdy wszyscy się już rozeszli, on nadal stał nad grobem i chyba coś mówił.
Neth, chodź! - krzyknął po jakimś czasie Curry, gdy już wszyscy byli gotowi do drogi.
Chwila! - odkrzyknął Neth i schylił się, nabrał w ręce trochę ziemi i rzucił ją na kurhan. Potem odwrócił się i nie śpiesząc się dołączył do grupy.
Kilka dni później podczas dalszej podróży do Netha zagadał Sammy, staruszek.
Chłopcze, przywiązujesz wielką wagę do symboli. Pamiętasz tą ziemię, którą rzuciłeś na grób City-iego? Czy gdyby gonili nas bandyci, a może coś jeszcze gorszego, także rzuciłbyś tą ziemię?
Oczywiście – odparł muzułmanin i przyspieszył kroku.
„Jeszcze kilka dni i będziemy na miejscu. Ciekawe, jak wygląda Paryż. Na pewno będzie tak samo zniszczony jak reszta świata. Ale tam będzie mnóstwo ludzi. To będzie piękne. Szkoda, że City tego nie zobaczy. Brakuje mi jego akcentu... i jego grania przy ognisku... tego chyba najbardziej, tak... Tam gdzie jest, na pewno jest mu lepiej. Ale gdzie on jest...?
Był wojownikiem, jest w Krainie Wiecznych Łowów...”
Rozdział 6
Zwrot
Ściany w kanałach były przyjemnie, odmiennie wilgotne. Malachiasz przytulił twarz do jednej z nich. Dotyk zimnej, porośniętej nieprzyjemnym, brunatnozielonym zielskiem ściany wywoływał w mężczyźnie odmienne uczucia. Z jednej strony czuł ulgę, z drugiej zaś dziwna roślinność sprawiła, że po plecach przeszły mu ciarki. Gdy już odpływał, oczy kleiły się, a głowa opadała na pierś rana w udzie zapiekła. Objął nogę kurczowo w miejscu zranienia co jeszcze bardziej spotęgowało ból. Zasyczał. Morr, siedzący pod przeciwległą ścianą odwrócił się w jego stronę, lecz po chwili znowu usnął. Tylko Neth stał na nogach, wpatrując się w ciemność obu korytarzy. Malachiasz słyszał jego szept, gdy mówił do siebie „Którędy iść? To teraz takie trudne... nie jestem zdolny do takiej odpowiedzialności... jesteśmy skazani na śmierć...”
Kilka dni później, po przynajmniej tygodniowej przerwie, Malachiasz po raz kolejny zapisał coś w swoim dzienniku.
„W dzisiejszych czasach ludzie przychodzą i odchodzą tak szybko, że ciężko się do nich przyzwyczaić. Po stu latach jednak ludzie zaczęli zawiązywać silne więzi nawet z ludźmi, których znali kilka dni. I nawet jeśli jesteśmy tylko towarem na półce, to każdy jakoś przywiązał się do innych, każdy coś do nich czuje, a gdy odchodzą, brakuje mu ich. Brakuje mi w szczególności tych, którzy byli ze mną najdłużej, a których śmierć została wywołana z mojego egoizmu i woli, naturalnej, bezwiednej woli przetrwania. Czy mam ich przepraszać? Na moim miejscu oni zrobiliby to samo. A może nie? Nigdy się tego nie dowiem, chyba, że ich spotkam... tam. W piekle.
Teraz już dokładnie wiem, co wtedy się wydarzyło. Przypomniałem sobie wszystko. Mogę o tym napisać. I muszę, w ramach hołdu, który złożyć pragnę ofiarom tamtego dnia. Piszę to, choć niechętnie.”
Ah! Paryż! - krzyknął Morr oglądając się wokoło na zrujnowane kamienice. Wyglądały jak posępne, dawno niezamieszkane zamki, w których mogą czaić się potwory. A jednak przywodziły na myśl ciepło, którego na pustkowiach nigdy się nie zazna. Tego dnia było ciepło, potwornie ciepło. Drużyna szła w kolumnie, na początku Curry, tuż za nim Sammy wskazujący drogę, potem Malachiasz i Morr, na końcu natomiast kroczył zagłębiony w myślach Neth.
Cicho siedź! Jeszcze nie jesteśmy w Paryżu... tym właściwym. To dalej miejsce, w którym ludzie z chęcią cię zabiją dla jedzenia. Po dotarciu do Paryża, prawdę mówiąc, niewiele się zmieni – odparł Sammy nie odwracając się nawet w stronę młodego żyda.
„Już niedługo będziemy się mogli przegrupować, dołączyć do większej jednostki. Będziemy mogli także zostawić trupy tych, którym się nie udało, za sobą. To będzie zupełnie nowa podróż. Mam taką nadzieję”
Było południe, łatwo było to stwierdzić ponieważ pierwszy raz od wielu dni chmury się rozwiały i widać było prawie całe słońce. Gdy od północy zadął wiatr, a z nieba zaczął padać zbawienny deszcz, zaczęło się piekło.
Cała grupa była zmoczona, wszyscy jednak cieszyli się z obecności deszczu. Wśród wyjącego wichru, któremu widać ni w ząb przeszkadzały wysokie kamienice po obu stronach drogi nie można było usłyszeć wystrzału. Dlatego dopiero, gdy wszyscy zobaczyli upadającego Curry-ego i krew, która tryskała mu z przebitego na wylot lewego ramienia, tuż nad sercem, i gdy usłyszeli jego potworny, silny ryk, dopiero wtedy zorientowali się, że są w niebezpieczeństwie. Potężny muzułmanin upuścił oba plecaki i torbę i gdy upadał otrzymał kolejny postrzał. Tym razem w prawą łopatkę. Ryk bólu nagle się urwał i bezwładne już ciało zanurzyło się w powstałym przez deszcz błocie.
Kryć się! - Sammy próbował przekrzyczeć wiatr jednocześnie wyciągając oba Glocki 18. Malachiasz rozglądnął się za osłoną, i wtem zobaczył wyłaniające się z kamienic sylwetki. Ludzie ci byli potwornie chudzi, ubrani w jakieś łachmany które ledwo przysłaniały genitalia i dzierżący broń typu włócznie i sztylety. Wychodzili jednak z każdej kamienicy, nie było strony, w którą można by uciec. Kolejny strzał przeszył nogę Malachiasza. Morr dostrzegł skąd strzał pochodził i wskazał na okno jednej z kamienic. Malachiasz natychmiast zdjął z ramienia strzelbę, i mimo bólu przystawił do ramienia. Nic nie czuł w tym momencie, rana nie była ważna, to pewnie za sprawą adrenaliny. Wymierzył dokładnie w ciemną sylwetkę i pociągnął za spust. Ręka mu nie drgnęła, nie zawahał się ani na moment. Zabił bez niczego. Ciało wypadło z okna i roztrzaskało się na ulicy. W tym czasie ludzie po obu stronach ulicy przyśpieszyli i teraz już biegli w ich stronę. Malachiasz odrzucił strzelbę i wyciągnął niedawno zdobyte UZI-ki. Pociągnął krótką serię i powalił kilka osób. Większość z nich jednak będzie jeszcze zdolna, by wstać i dalej walczyć. Morr wycelował ze swojej pompki i strzelił. Wysoki mężczyzna padł powalony śrutem. Neth pociągnął natomiast ze swojego wysłużonego SPAS-a. Sammy także strzelał. Rozłożył ręce i pruł z Glock-ów w obie strony.
Gdy ich przeciwnicy doszli na bliższą odległość, wszystko ostało się trudniejsze. Malachiasz sprawnie unikał ciosów włócznią i sztyletami, w przerwach pociągając za spust któregoś z UZI. Wokół niego zebrało się około czterech osób. Morr próbował trzymać dystans około pięciu metrów i częstować oponentów śrutem. Neth, jako najzwinniejszy mógł lawirować między przeciwnikami i strzelać ze SPAS-a z odległości metra zabijając każdego jednym strzałem. Najgorzej miał się staruszek Sammy, który nie mógł już strzelać i walczył wręcz przeciwko broni białej, tylko od czasu do czasu, gdy sytuacja na to pozwalała, wystrzeliwując jeden czy dwa pociski.
Walka trwała długo a trup słał się gęsto. Wszystko jednak szło w miarę dobrze, nikt nie został ranny oprócz kilku zadrapań czy lekkich ran ciętych. Wrogów jednak nie ubywało, wręcz przeciwnie, pojawiali się coraz to nowi.
„Co sobie myślał Neth? Wydał jasny rozkaz, nie miał do tego prawa. Czy gdybyśmy tam zostali i walczyli dalej, moglibyśmy zapobiec temu wszystkiemu. Kiedy skończyłyby nam się pociski, co wtedy? Gdyby druga taka okazja się nie powtórzyła, co wtedy? Neth myślał dobrze... myślał racjonalnie, nie poddał się bezmyślnemu szałowi. Działał w oparciu o zmysł taktyczny, a nie o adrenalinę. Trzeba było to zrobić. Dawno przeminęły czasy jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”
Neth w końcu wyrwał się z koła utworzonego przez mieszkańców kamienic. Wtedy, z całych sił zakrzyknął:
Do mnie! Odwrót! Odwrót! - takie słowa były jasnym nakazem zostawienia wszystkiego i udania się za nowym przewodnikiem. Nie można było się oglądać na towarzyszy tylko ratować własną dupę. I wszyscy tak zrobili. Neth biegł pierwszy, jako drugi z kręgu wyrwał się Morr a na końcu Malachiasz, któremu właśnie zaciął się jeden z UZI-ków. Wyrzucił go w biegu.
Do kanałów! Do kanałów! - krzyczał cały czas Neth biegnąc w stronę wejścia do ścieków. Dopadł do studzienki, odrzucił pokrywę i wskoczył do środka.
Malachiasz zatrzymał się. Odwrócił się. Spojrzał na tłum ludzi z włóczniami otaczających jednego, starego mężczyzną. Oczyszczający deszcz spływał po ich brudnych ciałach, jak po skałach, pozostawiając wżarty aż pod skórę brud. Tego już nie dało się oczyścić, to już zostawało. Ci ludzie byli takim brudem, wrzynającym się pod skórę i nie chcącym wyjść.
Sammy zamachnął się i odrzucił kolejnego przeciwnika uderzeniem Glocka w twarz. Spojrzał w stronę Malachiasza i przez chwilę ich spojrzenia się spotkały. To było jak długa godzina,podczas której Malachiasz podejmował wyboru. Gdy podjął decyzję, ból nakazał Sammy-emu zamknąć oczy. Ostrze sztyletu przejechało po jego nadgarstkach, z których chwilę potem trysnęła krew. Glock upadł na ziemię. Jakiś rosły człowiek oplótł mu szyję grubymi jak konary rękoma. Dwóch kolejnych przytrzymało obie ręce. Sammy patrzył z przerażeniem na stojącego nieruchomo Malachiasza. Potem ostrze sztyletu przejechało mu po krtani z której buchnęła posoka. Po twarzy Malachiasza spływały kropelki wody. Nie było wśród nich łez.
Chodź! - krzyknął Morr za Malachiaszem i chwilę potem oboje znaleźli się w kanale. Dopiero tam Malachiasz poczuł, że kula naprawdę utkwiła jego nodze.
„Byliśmy tak blisko, a teraz nie wiemy nawet, czy zbliżamy, czy oddalamy się od celu. Straciliśmy prawie wszystko, co mieliśmy”
Rozdział 7
Bywało gorzej... nie!
„Teraz, parę dni po tamtych wydarzeniach myślę, że w sumie nigdy nie przeżyłem tak krytycznej sytuacji. Neth nie radził sobie w roli przewodnika. My z Morr-em wcale mu też nie pomagaliśmy. Było ciemno, wilgotno i kończyło nam się jedzenie. A znalezienie działającej studzienki, przez którą można by wyjść graniczyło z cudem. Nie ma co ukrywać, wszyscy spisywaliśmy się na porażkę. Nie wiem, jak nam się udało. Chyba jednak Bóg o nas nie zapomniał. Może pozwolił nam żyć dlatego, że mamy coś zrobić na świecie? Hmm... myśli szaleńca”
Neth prowadził pochód, trzymając się jak najbliżej ściany by nie spaść do ścieku wyglądającego nieprzyjemnie, zabiegającego o tytuł żrącego lub skażonego. Morr szedł pośrodku, dziarsko maszerując, najmniej z całej grupy przejmując się sytuacją. Za nim powoli wlókł się Malachiasz, kulejąc potwornie i cały czas trzymając kurczowo ranną nogę. Neth zatrzymał się gdy doszli do rozwidlenia ściekowych korytarzy. Muzułmanin odwrócił się do reszty i ze zrezygnowaniem zapytał:
- Jak myślicie, w którą stronę?
- Próbowaliśmy się od samego początku trzymać mniej więcej kierunku drogi, którą mieliśmy dojść do Paryża. Wydaje mi się, że powinniśmy wybrać prawy korytarz – odpowiedział Malachiasz.
- Tak, też tak myślę – poparł kompana Morr.
- A więc w prawo – powiedział Neth i ruszył prawym korytarzem.
„Oczywiście nie miałem bladego pojęcia, czy idziemy dobrze. Nie liczyłem zakrętu, ból całkowicie mnie zaślepiał. Chyba kierowała nami opatrzność Boża... widać jesteśmy powołani do czegoś wielkiego. Albo jeden z nas. Może ja?”
Po raz pierwszy do wielu nocy udało im się rozpalić ognisko. Neth w jego świetle wyglądał upiornie. Przez tyle dni postu jego twarz się zapadła, kości policzkowe mocno uwydatniły, usta spierzchły i stały się szare, a worki pod oczami pociemniały. Morr wyglądał trochę lepiej, ale to pewnie przez małą ilość przeżytych wiosen. Malachiasz przypominał z twarzy trupa. Ból nogi całkowicie go zmienił. Jego skóra była całkowicie biała, oczy mętne. Był jak pod wpływem narkotyku. Silnego, obezwładniającego i ogłupiającego narkotyku. Kto wie, co wtedy myślał, wpatrując się w tańczące płomienie.
„Co wtedy myślałem? Przeklinałem Boga. Za los, jaki na nas zesłał. A może to była próba? Bóg ma tyle wymówek za to, na co pewnie nie ma wpływu, a chce, by wszyscy myśleli, że ma. Bóg przecież może nie istnieć! Na tym polega wiara! To jest pojebane... Nie mogę pokładać w Bogu nadziei, jeśli nie wiem, że na pewno ma to sens. Chcę, żeby Bóg istniał. Chcę, żeby przyszedł jego syn, mesjasz! Żeby pomógł nam ocalić naszą planetę... Bóg na pewno nas nie zostawił! Miejmy nadzieję”
Morr wyciągnął zza pazuchy ostatniego Snickersa. Połamał go na trzy części i rozdał.
- Może odmówimy modlitwę do Jahwe? - spytał Neth trzymając kawałek batona w ręku.
- Neth, chciałem ci przypomnieć, że jesteś Muzułmaninem... - odparł Malachiasz.
- Myślisz, że po wydarzeniach z Chrystusem można wierzyć w coś innego niż w Jahwe, złego Chrystusa i prawdziwego mesjasza? - drwiąco powiedział Neth. Wszyscy zamilkli i po chwili, która wystarczyła, by odmówić modlitwę, zjedli swoje kawałki Snickersa.
„Neth miał rację. Pewnie wielu ludzi tak uważa. Myślę, że można to nazwać neo-judaizmem. Wszyscy czekamy na mesjasza. To najlepsza pora, żeby przyszedł. Ciekawe, jak to jest być synem Bożym. Czy to się wie, czy to trzeba odkryć?”
Morr zasnął pod ścianą, blisko ogniska. Malachiasz przysunął się do Netha. Wyprostował nogę i za chwilę chwycił ją kurczowo, ból w udzie zaatakował ponownie.
- Jak myślisz? Czy mesjasz przyjdzie, by nas zbawić? By nas uratować? By pokonać Chrystusa i jego zastępy fałszywych aniołków – spytał Malachiasz wpatrując się w ognisko. Raz po raz sypały się z niego iskry, szybko gasnące na wilgotnych kamieniach dookoła.
- Znasz archanioła Samaela? Boga Śmierci? - odpowiedział pytaniem na pytanie Neth.
- Tak. To, według żydowskich tradycji władca siódmego piekła. To on miał kusić Ewę w Raju – odparł Malachiasz – ale co to ma do rzeczy?
- Myślę, że Chrystus to Samael. Jego wcielenie. Samael jest złym aniołem, przeciwstawia się Bogu. Udało mu się odwieść ludzi od żydowskich tradycji. Boży Syn musi przyjść, by zgładzić Samaela i przywrócić Ziemi jej dawną świetność – Neth nie patrzył w ogień, patrzył w ciemne sklepienie kanałów. Malachiasz milczał.
„Chrystus... Samaelem? Aniołem Śmierci? To by pasowało. To bardzo prawdopodobne. Nie oczekuje jednak na Samaela. Oczekuję Bożego syna, tego, który nas uratuje. Jak długo trzeba będzie na niego czekać?”
Malachiasz w pewnym momencie po prostu upadł. Przystawił czoło do wilgotnej ściany. Morr podbiegł do niego.
- Ma gorączkę! Jest cholernie blady i ma gorączkę! Neth, on umiera! - krzyczał Morr
- Jak my wszyscy – odparł ze stoickim spokojem Neth i wziął Malachiasza na ramiona – idziemy dalej – i poszedł.
„Otarłem się o śmierć. Bóg się zlitował. Pomógł mi przetrwać. Dziękuję mu za to z całego serca. Ale dlaczego to zrobił? Czy jestem mu do czegoś potrzebny? Może ma to coś wspólnego z jego synem? Chciałbym, żeby tak było. Chciałbym być pomocny w jego powstaniu. Chciałbym być jednym z nowych apostołów. Szczerzę wierzę. Wierzę w Boga i jego syna. Wierzę w jego przybycie. Wierzę w jego łaskę. Ale ile jeszcze trzeba będzie czekać?”
Z kanałów wydostali się trzy dni po tym, jak Malachiasz stracił przytomność. Dostali się do Paryża. Przyjęto ich ciepło. Ugoszczono, Malachiasza wzięto do medyka. Stał się cud.
„Bóg nade mną czuwa. Czuwa nad nami wszystkimi. Jestem tego pewny. Wierzę!”
Malachiasz zamknął dziennik. Wyglądał już lepiej, a noga już tak nie bolała. Tak samo siedzący niedaleko Neth i Morr. Cała trójka dostała mały pokój i jedzenie. Paryż przyjął ich życzliwie.
Noc przyszła szybko, Malachiasz położył się spać. Tylko Neth jeszcze nie spał. Siedział w oknie i wpatrywał się w prześwitujący przez chmury księżyc. Potem wrócił do lektury. Zawartość skórzanej książeczki była ciekawa.
Rozdział 8
Lustro
„Przebywamy już w Paryżu od paru tygodni. Moja rana już prawie w całości się zagoiła, w każdym razie nie boli już tak bardzo i potrafię normalnie chodzić. Obeznaliśmy się trochę w sytuacji, jaka panuje w dzisiejszych społeczeństwach. Po pierwsze, moje myśli z kanałów stały się prawdą. Powstało coś takiego jak neo-judaizm. Byłem na kilku zbiorowych modlitwach. Ludzie spodziewają się mesjasza lada dzień. Teraz, gdy tak patrze na tą bezmyślną masę wpatrującą się ze smutkiem w niebo, tracę wiarę. Nie wiem czemu, myślałem, że moje myśli są czymś wyjątkowym a tu okazuje się, że większość ludzi myśli tak samo. Nigdzie jeszcze jednak nie słyszałem myśli Netha o Chrystusowym Samaelu. Czyżby był mądrzejszy ode mnie? Czyżby był bliżej Boga niż ja? Dlaczego? Dlaczego uważam się za kogoś bliskiego Bogu? Dlaczego uważam się za osobę wyjątkową?”
Malachiasz jak co rano siedział na dachu ich małej kamienicy, w której zajmowali mieszkanie tuż pod dachem. Teraz wstawał i schodził do ich pokoju, przez okno. W środku zastał tylko Morra. Wyciągnął z nowej, niedawno nabytej torby jakieś puszkowane żarcie i szybko zjadł lekkie śniadanie. Ubrał się porządnie, tak, by wszędobylski pył i piach nie były tak uciążliwe ani wszędobylskie. Założył swój stary, brązowy płaszcz mimo tego, że był już mocno zużyty i po przygodzie w kanałach mocno zabrudzony. Widać było plamy zaschniętego błota. Za pasek spodni włożył Browninga HP, a do obu kieszeni płaszcza po dwa magazynki z dziewiątkami.
Wyszedł z domu i ruszył w stronę centrum Paryża, które teraz skupiało się wokół katedry Notre-Dame. Tam to zbierali się wszyscy, który chcieli pomodlić się do Jahwe i poprosić o mesjasza. Nikt nie przejmował się, że jest to katedra chrześcijańska. Nikogo to nie obchodziło. Były tam jednak ławki, ołtarz na którym mogli przemawiać ci, którzy chcieli coś powiedzieć.
„Jak określić dzisiejsze miasto, takie jak Paryż? Ludzie znajdują sobie jakieś zdatne do użytku mieszkanie wśród ruin, dzielą się pokarmem który znajdą w innych, opuszczonych mieszkaniach albo magazynach, pomagają sobie. To nie jest pustkowie, że każdy będzie chciał cię zabić dla skrawka mięsa. Tutaj dodatkowa para rąk zawsze się przyda. Ludzie całymi dniami przeszukują niezamieszkałe części Paryża w poszukiwaniu przydatnych rzeczy takich jak broń, jedzenie czy lekarstwa. No i jest jeszcze ta nieszczęsna katedra. Życie w dzisiejszych czasach, w jednym z wielkich miast jest nudne. Jak wiele bym dał, by mesjasz pomógł nam wrócić do stanu przed kolejnym Chrystusem”
Malachiasz skierował się do katedry i zauważył, że ciągnie doń więcej ludzi niż zwykle. Tłum wychodził już nawet na zewnątrz katedry, a napisać trzeba, że jest ona ogromna.
- Co się dzieje? - spytał Malachiasz przebiegającą obok kobietę.
- Mesjasz! - krzyknęła i pobiegła w tłum. Malachiasz zmarszczył brwi ale przyśpieszył kroku. Dobiegł do tłumu i zaczął się przezeń przeciskać. Po długiej walce wreszcie znalazł się wewnątrz katedry. Wspiął się na jedną z kolumn, co dzięki dużej liczbie ornamentów było możliwe. Na ołtarzu stała jakaś postać. Ubrana była w obszerne, niebieskoszare szaty z kapturem nałożonym do połowy głowy. Reszta zasłonięta była przez dziwną maskę. Maska nie miała otworów na oczy ani usta, za to cała zrobiona była z lustra. Odbijał się w niej skłębiony przed postacią tłum.
„Jak ten przebieraniec mógł przekonać tych wszystkich ludzi, że jest mesjaszem? Wykłasza jakieś dziwne tezy, nauki, jak mówi. Mówi o zachowaniu solidarności, o wzajemnej tolerancji. Pieprzy niepotrzebne głupstwa. Jeśli naprawdę jest Bożym synem, powinien coś zrobić. Powinien uzdrowić Ziemię. Zabić Chrystusa! A on tylko mówi!”
- Czemu załamujecie ręce? Czemuż nic nie robicie? - pytał człowiek w masce chodząc po ołtarzu – czemu nic nie robicie i pozwalacie rzeczom samym się toczyć? Powinniście brać sprawy w swoje ręce! - ktoś z tłumu nagle przerwał przebierańcowi.
- Ale co możemy zrobić? Jak mamy wziąć sprawy w swoje ręce? Co my możemy zrobić? Jak mamy pokonać Chrystusa i przywrócić Ziemi jej dawną świetność? - po chwili do tych pytań dołączyli swoje głosy także inni z tłumu. Malachiasz, stojąc na kolumnie także krzyknął.
- Odpowiedz nam, mesjaszu! Co mamy zrobić? - w jego głosie poznać było kpinę. Człowiek w lustrzanej masce spojrzał w jego stronę i na chwilę zatrzymał na nim wzrok. Malachiasz przeraził się własnego odbicia, człowieka w płaszczu, z którego promieniowało światło, stojącego ponad tłumem. Lustro przedstawiało obraz. Malachiasz jako przewodnik. Jako mesjasz.
- Pomyślcie! Czy od tysięcy lat nie uczy się was, że wszystko powinniście robić sami? Czujecie się niezdolni do działania? A jeśli zrzucicie ograniczenia, jakim rządzi się ten świat? Jeśli porzucicie sprawy fizyki i spróbujecie otworzyć się na Boga? Ja to czuję! A wy nie? - pytał człowiek w masce.
- Ale panie, Ty jesteś jego synem! Możesz zrobić dużo więcej niż każdy z nas! Jesteś Bogiem! - krzyczał ktoś z tłumu.
- Bóg wystawia was na próbę, jak to robił z ludźmi od zawsze. Musicie uwierzyć w swoją i jego siłę. Wtedy na pewno się uda! - odpowiedział okrzyknięty mesjaszem lustrzany przebieraniec.
- Co my, kurwa, możemy? - krzyknął nagle sfrustrowany Malachiasz -
Bóg wystawia nas na próbę? Dlaczego? Co jeszcze mamy zrobić? Po zejściu Chrystusa nie poddaliśmy się! Czy to nie wystarczy by dostąpić łaski? Czy to za mało według Boga? Czego on od nas wymaga? Żaden z nas nie ma mocy takiej jak on, nawet Ty, mesjaszu! Po Pierwsze, co w ogóle trzeba uzgodnić, to czy Ty na pewno jesteś mesjaszem? Chrystus wykpił się cudami. Co Ty zrobisz? Co zrobić by udowodnić mi, że jesteś Bożym synem? - Malachiasz z każdym zdaniem podnosił głos coraz bardziej.
- Nic... - odparł ze spokojem tamten. Tłum zaczął klaskać a lustrzana twarz wyraźnie się rozpromieniła natomiast odbita w niej postać Malachiasza wyraźnie straciła na blasku – musisz uwierzyć, Malachiaszu, po prostu musisz uwierzyć...
„To straszne! Czy ci ludzie tego nie widzą! Ten człowiek nie może być mesjaszem. To niemożliwe. Wyobrażałem sobie przybycie Bożego syna jako zejście odzianego w zbroję Boga z nieba na Ziemię. Potrzebujemy czynów, a nie czczego gadania... Trzeba zabić Chrystusa, położyć kres jego występkom. A potem naprawić Ziemię!”
Rozdział 9
Kolejna fałszywka
„Oboje się martwimy. Mimo że każdy człowiek jest tylko towarem w rękach jego towarzyszy, podczas tylu spędzonych ze sobą dni, martwimy się o siebie nawzajem. Nikt nie widział Neth'a już od paru dni. Za to nowy mesjasz przekonuje do siebie coraz większą ilość ludzi. Brakuje mi Neth'a i jego mądrości. Przydałby mi się teraz. Może on by mnie przekonał, że są jeszcze ludzie w tym mieście którzy nie zaakceptowali tego lustrzanego potwora. Nie powinniśmy się tu zatrzymywać na tak długo. Sammy miał rację. Trzeba było jak najszybciej wyruszać w góry. To miasto wydaje się być idealnym schronieniem dla ludzi w tych ciężkich czasach, jednak wcale tak nie jest. Szczególnie po tym, jak pojawił się mesjasz. Nastał chaos, wszyscy się radują. W sumie tylko jego przemowy przywracają ludzi do porządku. On nic nie zrobi. Nic się nie zmieni. Ludzie się na nim zawiodą. Skąd to wiem? Chyba mam taką nadzieję i... w to wierzę. To nie jest mesjasz. Boży syn nie powinien mówić, przekonywać, nauczać na wzór Jezusa. Powinien uderzyć jak grom z nieba i ukarać wszystkich winnych. I przywrócić na Ziemi życie. Tak... ale kto mógłby to zrobić? Kto mógłby być synem Bożym? Miejmy nadzieję, że ten ktoś zjawi się szybko”
Malachiasz obmył twarz w miednicy. Jego odbicie w tafli brudnej wody wydawało się zmęczone, a jego włosy wydawały się zaczynać siwieć. Mimo wystarczającej ilości pożywienia, skóra Malachiasza była tylko trochę cieplejsza od tej, którą miał w kanałach. Powoli odstawił miednicę i ubrał się jak zwykle, tym razem jednak nie założył płaszcza tylko sportową kurtkę, którą znalazł kilak dni temu. Browninga włożył jak zwykle za pas na plecach i wyszedł z mieszkania pozostawiając śpiącego jeszcze Morra samemu sobie. Postanowił poszukać jakichś puszek by mieli co jeść na obiad. Ruszył na obrzeża miasta, gdzie aktualnie trwało wydobycie dóbr z magazynów. Jeden z nich o tej porze był opuszczony i to właśnie do niego skierował się Malachiasz.
Budynek był już istną ruiną, Malachiasz musiał przebijać się przez góry gruzu by dotrzeć do zdatnych do jedzenia zapasów.
Kilka godzin później wychodził z ruin niosąc ze sobą prawie pusty plecak. Udało mu się znaleźć tylko trzy puszki, które nadawałyby się do czegokolwiek. Słońce już dawno minęło południe, a nadal nie widać było prawie żadnych ludzi. Wszyscy słuchali kolejnej idiotycznej przemowy lustrzanego mesjasza. Malachiasz rzucił plecak na ziemię i przysiadł na większym kawałku gruzu. Wpatrywał się w horyzont malujący się za miastem, na pokryte popiołem równiny. To wszystko było takie przygnębiające. I wtedy usłyszał, że ktoś skrada się za jego plecami. Odwrócił się, ale było już za późno.
W stronę miasta biegł, przeskakując nad przeszkodami, młody chłopak w podartym ubraniu. Nic by w tym Malachiaszowi nie przeszkadzało gdyby nie fakt, że niósł ze sobą jego plecak i dzisiejsze jedzenie. Rzucił się w pogoń za młodym złodziejem i wyciągnął zza paska Browninga. Wycelował, strzelił. Kula wbiła się w zniszczoną ścianę, leżącą na ziemi.
Chłopak był wyraźnie wolniejszy od Malachiasza, zapewne z powodu ilości jedzenia, jakie spożyli w ciągu ostatniego tygodnia. Drugi strzał Browninga także był niecelny, jednak odległość między biegaczami była coraz mniejsza. Trzecia kula przeszyła chłopaczkowi nogę, a on sam padł parę metrów dalej na twarz. Malachiasz dobiegł do niego i przystawił lufę do potylicy. W tym momencie gdzieś z daleka rozległ się krzyk.
- Zostaw go, Malachiaszu! Nic tym nie osiągniesz! - Malachiasz spojrzał w stronę, z której dobiegał krzyk. W jego stronę szedł lustrzany mesjasz z orszakiem kilkudziesięciu ludzi wpatrujących się w niego jak w z dawna oczekiwaną zabawkę. Malachiasz zaklął pod nosem wstając i przybijając chłopaczka butem do ziemi.
Ten dzieciak to złodziej! Czy nie należy mu się śmierć? Czy to takich ludzi życzy sobie Bóg na Ziemi? - odkrzyknął Malachiasz nie chowając Browninga. Dopóki mesjasz do niego nie doszedł, ani jeden, ani drugi nic nie powiedzieli.
- Przyjacielu, to dziecko zostało zmuszone do kradzieży. A kto je do tego zmusił? A kto odebrał Ziemi pożywienie? No kto? - spytał mesjasz odwracając się do tłumu.
- Samael! Chrystus! - odpowiedział raźnie tłum. Mesjasz odwrócił się z powrotem do Malachiasza.
- Puść go wolno, nie zasłużył na śmierć – powiedział kładąc rękę na ramieniu Malachiasza. Ten puścił chłopaczka.
- A teraz, synu, idź! - powiedział mesjasz wyciągając rękę w stronę próbującego wstać młodego złodzieja. W tym momencie ból w nodze młodzieńca jakby ustąpił i szybko zniknął on za kolejna większą ścianą. Malachiasz nie był zdziwiony, w przeciwieństwie do tłumu ludzi, który zaczął klaskać i wiwatować.
- Czy teraz już mi wierzysz? - spytał lustrzany mesjasz.
- Po tym, co właśnie uczyniłeś, coraz mniej wierzę, ze możesz być tym, za kogo się podajesz – odparł Malachiasz.
- Czy mimo to pójdziesz za mną, przyjacielu?
- Oczywiście, że nie... Nie jesteś Jezusem, nie próbuj się do niego upodabniać szukając sobie apostołów. Pamiętaj, że Jezus nas zdradził. Jeśli o tym zapomniałeś znaczy, że nie jesteś Bożym synem – odparł Malachiasz wpatrując się we własne odbicie.
- A więc żegnaj, Malachiaszu... - odparł mesjasz i odszedł razem ze swoim orszakiem.
Malachiasz odczekał jeszcze chwilę po czym podniósł z ziemi plecak i tkaj ka poprzednio młodzian, zniknął za ścianą. To, co tam znalazł wcale go nie zdziwiło. Chłopaczek leżał na ziemi i boleśnie trzymał się za zranioną nogę.
- Krótkotrwałe uleczenie, co? - spytał sam siebie po czym podszedł do chłopca i wykonał precyzyjny strzał między oczy – spoczywaj w pokoju.
„To, co dzisiaj się wydarzyło przekonało mnie jeszcze bardziej, że ten przebieraniec nie jest mesjaszem. Jeśli jeszcze dłużej pociągnie się ta farsa, nie wytrzymam i go zabije. Roztrzaskam to pieprzone lustro, lekko podsuwające myśl, że to my jesteśmy mesjaszami. Nie obchodzi mnie to, że się na mnie rzuci tłum. Chcę go zabić!”
Rozdział 10
Twarz Boga
„Mijają kolejne dni, a Netha nadal nie ma. Czy możemy jeszcze mieć nadzieję, że żyje? Raczej nie. Wole, dla własnego bezpieczeństwa nie wnikać co się z nim stało. Prawdę mówiąc nie obchodzi mnie to. Chodzi tylko o to, że czekając na niego straciliśmy tak dużo czasu. Musimy jak najszybciej wyruszyć w stronę gór. Nikt jednak nie chce iść z nami. Wszyscy chcą zostać przy mesjaszu. A więc pójdziemy w dwójkę, sami”
- Morr, pakuj się... - powiedział pewnego wieczoru Malachiasz.
- Ale... a co z Nethem? - odparł zaszokowany tym rozkazem Morr.
- Nie żyje... albo i żyje. W każdym razie zostawił nas. To i my go zostawimy, pakuj się... jutro wyruszamy w góry, tak jak chciał Sammy.
- No... dobrze. Pójdę z tobą, bracie – Morr zaczął się pakować, to znaczy chował jedzenie do plecaków i sprawdzał magazynki w broni.
„Podjąłem tę decyzję samotnie, ponieważ po stracie Netha to ja stałem się przewodnikiem. To ja ustalałem, gdzie grupa pójdzie albo nie pójdzie. Co z tego, że grupa to tylko ja i Morr? To zawsze więcej niż gdybym miał podróżować sam. Postanowiłem, ze wyruszymy za dwa dni, o świcie. I tak też się stało”
Malachiasz zatrzasnął za sobą dni mieszkania które razem z Morrem opuszczali. Dopiero świtało, ale zanosiło się na ładny, nawet jak na aktualny klimat, dzień. Oboje wyszli z kamienicy i nie oglądając się za siebie odchodzili od miasta. Twarz Malachiasza nabierała kolorów z każdą minutą dopiero co zaczętego marszu. Tak jakby zostawiał za sobą wielki ciężar. A tym problemem był lustrzany mesjasz. W głowie dalej miał własne odbicie w lustrze, które przenikało go wzrokiem jego własnych oczu, paliło wewnątrz. Pamiętał, jak poprzysiągł sobie zabić tego przebierańca. Teraz odpuścił. Postanowił poniechać swoich planów i uciec. Ku wolności. Pustkowie wydawało się teraz miejscem jak najbardziej przyjaznym. Nie odzywali się do siebie.
Minęła pierwsza godzina odkąd opuścili swoje mieszkanie, jednak jeszcze nie wyszli z Paryża. Twarz Malachiasza wyglądała coraz lepiej, można by nawet stwierdzić, że się uśmiechał. Cieszył się, że opuszcza Paryż.
„Zostawił to za sobą, wtedy tak mi się wydawało. Poniechał tego wszystkiego. Pozostawił sprawy ich własnemu biegowi. A potem, potem jego twarz się zmieniła”
W pewnym momencie Malachiasz wykrzywił się w grymasie, który mógłby znaczyć ból. Zatrzymał się. Widać było złość na jego twarzy. Morr przeszedł jeszcze kilka kroków zanim to zauważył.
„Stał tak długą chwilę. Zapytałem Co się stało? Na to on odwrócił się, zrzucił plecak i torbę i pobiegł z powrotem w stronę centrum miasta. Nie wiedziałem, co zamierza. Pobiegłem za nim. Teraz wiem czemu był szybszy. Gniew dodaje skrzydeł. Zawsze”
Malachiasz biegł. Biegł przed siebie. Biegł z dziką, prymitywną furią. Czy uciekał przed czymś? Nie... przestał uciekać. Postanowił stawić temu czemuś czoła. Zawrócił i biegł prosto w paszczę przeznaczenia. Wracał tą samą drogą, a czas, jaki zajęło mu przebiegnięcie tej drogi był wielokrotnie mniejszy niż jak szedł nią pierwszy raz. Mimo to nie był zmęczony. Biegł przed siebie i widział już wieże katedry Notre Dame. A nad katedrą, nad jedną z wież unosił się owinięty w obłok anioł... takie przynajmniej wrażenie sprawiały unoszące się na horyzoncie obłoki. A może jednak? To był anioł.
Malachiasz jednak nie wpatrywał się w obłoki. Nie wpatrywał się w nic. Biegł pamiętając drogę, wiedząc jak ma biec. Nie musiał patrzeć. Furia go oślepiła. Ale dodawała sił.
Do katedry jak co rano ciągnęła prawie cała ludność Paryża. Ustawiali się jak najbliżej ołtarza, by móc zobaczyć własne odbicie w masce mesjasza. By móc doznać na własnej skórze oświecenia, jakie niesie. Tego ranka nie było inaczej. Gdy już wszyscy przyszli, wraz z wybiciem godziny jedenastej, z zakrystii wyszedł mesjasz. Rozłożył ręce i szedł powoli na skraj ołtarza. Ludzie zaczęli klaskać i wiwatować. Tylko jedna osoba nie klaskała. Szła przez tłum, przeciskając się i rozpychając łokciami. Był to Malachiasz, teraz już opanowany, zimny i z wyraźnym postanowieniem. Wiedział, że już nie ma odwrotu. To samo czuł stojący na ołtarzu mesjasz. Malachiasz wyszedł wreszcie z tłumu i dalej szedł w stronę mesjasza. Wyciągnął zza paska Browninga HP. Pierwszy strzał rozniósł się echem po katedrze. Drugi huk broń wydała zanim jeszcze cho pierwszego całkowicie przeminęło. Trzeci był już strzałem poprawkowym, mającym obalić cel. Ludzie obserwowali całą scenę z zapartym tchem, jednak nie próbowali zatrzymać Malachiasza. Mesjasz jest Bogiem, an pewno kule go nie pokonają! Głupcy. Wszystkie trzy pociski trafiły, wszystkie utkwiły w torsie, a ostatni sprawił, że mesjasz upadł na wznak. Malachiasz chwilę potem znalazł się już przy nim, usiadł na nim okrakiem przyciskając do ziemi. Jednym ruchem ręki ściągnął lustrzaną maskę i przystawił lufę Browninga do twarzy mesjasza. Ale to, co zobaczył, zaskoczyło go, zszokowało.
Zamiast twarzy jakiegoś nieznajomego człowieka, cwaniaka, świetnego aktora... przebierańca po prostu ujrzał twarz zaskoczoną, przestraszoną, wykrzywioną w grymasie bólu i... niebezpiecznie znajomą.
Do niedawna ukryty za maską przebieraniec natomiast został oszołomiony przez ból wywołały trzema malutkimi kulami. Wpatrywał się oniemiały w czarną lufę pistoletu i... czekał. Długą chwilę trwało, zanim zaczął myśleć racjonalnie i jego prawa ręka powędrowała do cholewy buta.
Zamiast twarzy jakiej sobie wyobrażał, Malachiasz ujrzał twarz Netha. Długą chwilę zastygł w tej pozycji, a gdy już trochę ochłonął pistolet wyśliznął mu się z ręki i upadł na podłogę obok. Leżał teraz na ciele swojego przyjaciela, kompana... ze świadomością, że go zabił. Mimo tego, że jeszcze żył, los Netha był już przesądzony. Nie teraz, to za kilak bądź kilkanaście minut.
Ludzie widzieli nóż. Widzieli refleksy świetlne jakie grały na idealnie czystym ostrzu. Ale oczywiście nikt nic nie powiedział. Neth powoli wyciągnął sztylet i wbił go pod lewe żebro Malachiasza. Ten zawył i zszedł z Netha. Sztylet wyszedł z rany zadając dodatkowy ból swoją chropowatą, tylną częścią. Neth wstał i próbował uciec. Coś go przytrzymało. Ktoś trzymał go za skrawek płaszcza. Odpiął go i pobiegł w stronę schodów prowadzących na jedną z wież.
Malachiasz leżał na ziemi, próbował odwinąć się z niebieskiego płaszcza. Czuł ból jednak nie przejmował się nim. Wreszcie zrzucił z siebie płaszcz i ruszył za Nethem w stronę schodów. Zabrał ze sobą Browninga. Tyle ich widzieli ludzie.
Pierwszy na szczyt dotarł Neth, oparł się o kamienną barierę niepozwalająca mu spaść. Krwawił ale nie mocno. Kule spowodowały więcej złego wewnątrz, niźli na zewnątrz. Trzymał w ręku zakrwawiony sztylet. Trzymał go pewnie, gdyż była to jedyna jego obrona przed człowiekiem, którego kroki słyszał na schodach. Wreszcie i Malachiasz stanął na kamiennej podłodze szczytu wieży. Obłok nad nimi nadal układał się w postać anioła. A może to był anioł?
Stali tak chwilę, patrząc na siebie. Malachiasz z niedowierzaniem, Neth ze strachem.
- Nie zabijesz mnie? - spytał Neth.
- Dlaczego? Czy jesteś naprawdę synem Bożym? Ciebie mógłbym zaakceptować gdybyś teraz powiedział, że nim jesteś. Powiedz to! - krzyknął Malachiasz.
- Nie... nie jestem mesjaszem. Udawałem. Ale udawałem dla ciebie, Malachiaszu. Czekałeś na mesjasza, chciałem ci go dać. Ty jednak nie zaakceptowałeś lustrzanego odbicia. Nie przyjąłeś go. Widać za mało się starałem. Zabij mnie... chcę już umrzeć. Nie chcę ci zrobić krzywdy. Strzelaj! - Neth chwycił pewniej sztylet. Malachiasz wyprostował rękę z Browningiem. Wycelował, ale nie strzelił.
- Zabij mnie! - krzyknął Neth i zaczął zbliżać się do Malachiasza z przygotowanym do zadania ciosu sztyletem – Zabij mnie... proszę... - Malachiasz cofał się dalej trzymając Netha na muszce. Teraz już nie był pewny, czy chce go zabić. Wszystko się zmieniło. Cofał się aż dotarł do kamiennej bariery. Wtedy się przestraszył. Neth dopadł do niego i jednym ruchem wytrącił mu Browninga z ręki. Sztylet uderzył dwa razy. Dwa razy pod żebra. Dwa szybkie ruchy. Malachiasz splunął krwią i odepchnął Netha. Adrenalina zrobiła swoje i Malachiasz szybko dopadł Browninga. Neth znowu ruszył w jego stronę. Browning jeszcze nie wystrzelił. Malachiasz oddalił się pod przeciwległą barierkę. Odwrócił się, a Neth już był blisko.
- Zabij mnie... - poprosił Neth. Malachiasz nacisnął spust. Raz, drugi, trzeci. Pierwszy na ziemię upadł sztylet. Neth zrobił jeszcze kilka kroków i upadł na kolana. Z ust zaczęła cieknąć mu krew. Wpatrywał się mętnym wzrokiem w górująca, przestraszoną postać Malachiasza i w końcu upadł. Umarł.
Malachiasz stał jeszcze chwilę po czym upuścił Browninga i zatoczył się. Trzy rany kłute odezwały się. Zrobił krok naprzód i potknął się o ciało Netha. Zaczął się czołgać. Oparł się o kolejną barierkę. Oddychał szybko. Gdzieś z oddali słyszał głos
- Malachiaszu! Malachiaszu! - nie poznawał tego głosu. Widział tylko dziwny w kształcie obłok. A może to był anioł? Potem już nic.
Malachiasz otwarł oczy. Wszystko dookoła było olśniewająco białe. Spojrzał na swój tors i nogi. Był ubrany tak jak zawsze. Nie było ran od sztyletu. W ręce trzymał swojego Browninga. Wszystko oprócz niego było białe. Wydawało się, jakby szybował wśród chmur. Czy to niebo? Chwilę tak stał, a potem przed nim pojawił się mężczyzna. Ubrany był w brudne, szare szmaty. Miał długie, brązowe włosy i brodę. Ciężko było opisać rysy. Odznaczał się tylko haczykowaty nos i wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Malachiasz spojrzał jeszcze raz na Browninga a potem na mężczyznę.
- Kim jesteś? - spytał nieznajomego.
- Jestem Jezus Chrystus – odparł tamten a jego głos był szorstki, trochę nierealny. Malachiasz jeszcze raz spojrzał na Browninga.
- Co ja tu robię? - spytał Jezusa.
- Nie wiem tego tak samo jak tego, po co ja tu jestem – odparł równie bez emocji, jak poprzednio – Bóg... chyba wystawia cię na próbę – Chrystus jakby się uśmiechnął.
- Ale... co ja mam zrobić? - Malachiasz znowu spojrzał na Browninga, potem na Jezusa – czy to ty stoisz za zniszczeniem Ziemi? Kim jesteś? Czyim jesteś wcieleniem?
- Tak... to ja zabrałem z Ziemi moich wyznawców i zatrułem ją. Oni teraz mieszkają na innym świecie, i mają się tam lepiej niż wśród was, innowierców. Czyim jesteś wcieleniem? Jestem Samael... Anioł Śmierci.
- Bóg na to pozwolił? Dlaczego? Nie jesteś jego synem, prawda?
- Nie, nie jestem. Pozwolił na to, ponieważ jak zwykle poddaje swoich wyznawców próbie. Jak zwykle... dawno już go za to znienawidziłem. Jak on was traktuje... Rozumiesz, o czym mówię? - głos Jezusa był dla Malachiasza coraz bardziej przyjazny.
- Tak, wiem o czym mówisz... ale popełniłeś błąd, zatruwając Ziemię. Nawet nie wiesz, co tam się stało. Przywróciłeś wszystkim ludziom wiarę w Boga. W tego jedynego. Nie jesteś Bogiem, Samaelu. Jesteś Aniołem, sługą Bożym. Świadczy o tym choćby to, że Bóg przeniósł cię tu wbrew twojej woli – Nie słychać było huku. Wszystko trwało sekundę. Pocisk utkwił idealnie między oczyma Jezusa Chrystusa. Ten padł na ziemię... martwy.
Nagle jasny świat wokół Malachiasza zaczął się ruszać, jakby cofać a w głowie Malachiasz poczuł bolesne pulsowanie. Upuścił Browninga i chwycił się oburącz za głowę. Długo trwało, zanim ból ustąpił. A ustąpił dopiero, gdy świat znowu się zatrzymał. Malachiasz klęczał na ziemi, nagi, a przed nim na ziemi leżało martwe ciało Jezusa Chrystusa, także nagie. Świat dalej był biały, jedynie pod ciałem Jezusa czerwona plama tworzyła piękny kontrast. Wtedy Malachiasz usłyszał głos, który wydał się jak tysiąc igieł w jego głowie. Głos mówił ze wszystkich stron, nie było przed nim ucieczki. Głos mówił w dziwnym języku, którego Malachiasz nie rozumiał. Z każdym wypowiedzianym przez głos słowem jednak coraz bardziej przyswajał sobie ten egzotyczny dialekt. Po kilku godzinach bólu i nieustającego słowotoku Malachiasz zrozumiał całe zdanie.
- Nie jesteś moim synem! - Głos umilkł a świat znowu zaczął się cofać. Gdy następnym razem pulsowanie w głowie Malachiasza ustało, wpatrywał się on w brudny obłok przedstawiający anioła. Teraz już tylko go przedstawiający. Widział jeszcze nad sobą znajomą twarz, jednak nie umiał nazwać imieniem osobę, do której ta twarz należy. Oczy ponownie zaczęły mu się zamykać. W końcu zasnął. Na zawsze.
Epilog
Twój Bóg jest martwy...
„Tak wiele się stało... o tak wielu rzeczach nie wiem... piszę w tym dzienniku po to, by odgadnąć ostatnią myśl Malachiasza, autora tych wspomnień. Co myślał tuż przed tym, jak zamknął oczy. Patrzyłem w nie wtedy. Muszę wiedzieć... o czym myślał... Nie jesteś moim synem!”
Morr zamknął skórzaną książeczkę i schował do kieszeni. Siedział na kamiennej barierce pod którą leżało ciało Malachiasza. Trochę dalej, na środku wieży leżało ciało Netha. Morr wpatrywał się w horyzont. Potem spojrzał w górę i zobaczył dziwny obłok. Czy to anioł? Spytał sam siebie po czym wstał. W ręku trzymał teraz Browning, należący niegdyś do Malachiasza. Obliczył, że wydano nim sześć strzałów. Dziwnym było to, że w magazynku brakowało siedmiu kul. Morr przystawił lufę Browninga do skroni i pociągnął za spust. Teraz w magazynku brakowało już ośmiu kul. A jedyną rzeczą, jaka mogła opowiedzieć innym historię o mesjaszu stała się skórzana książeczka.
Obłok nad wieżą rozwiał się. A może to anioł, nie miał już czego oglądać?
Post został pochwalony 0 razy
|
|